The Trip: TUWA


Tuwa - autonomiczna republika w azjatyckiej części Rosji, położona przy granicy z Mongolią, to kraj mało komu w Polsce znany, choćby ze słyszenia. Do tego oddalonego od nas o przeszło osiem tysięcy kilometrów miejsca nie zaprasza żadne biuro podróży, nie wspominają o nim przewodniki, a w internecie znaleźć można w zasadzie tylko (nie do końca prawdziwe) informacje zamieszczone przez amerykańskich misjonarzy z Bethany World Prayer Center.

Tuwa?

Co więc - zapytacie - skłoniło nas, czyli Mateusza Stobieckiego, Marcina Sadowskiego i Macieja Szczyglaka, by właśnie w Tuwie spędzić ostatnie lato tysiąclecia? Może właśnie to, że jest to jeden z niewielu rejonów stosunkowo łatwo dostępnych, a zarazem wciąż jeszcze turystycznie nieznanych... Może to, że nadal można tam przejść setki kilometrów dzikiego terenu nie napotkawszy śladu drogi, rozpalić ognisko w środku tajgi bez ryzyka interwencji strażnika przyrody, napić się wody prosto z każdego jeziora i rzeki... Może znów to, że przyroda niedużej terytorialnie Tuwy (170 tys. km2) ma tak różne oblicza - pozwala wybierać pomiędzy zamieszkałą przez hodowców reniferów tundrą; gęstą południowo syberyjską tajgą pełną wilków, niedźwiedzi i innej zwierzyny; bezkresnym stepem przemierzanym przez koczownicze społeczności pasterzy owiec i jaków; gorącą pustynią, gdzie zamiast koni używa się wielbłądów; czy wreszcie sięgającymi 4000 m n.p.m. lodowcami, u podnóży których zobaczyć można irbisa (pantera śnieżna) lub stado koziorożców...

Droga

Ale po kolei.... A raczej do kolei wsiedliśmy w Poznaniu, żeby przez Terespol i Brześć (tak jest najtaniej) dostać się do Moskwy. Tam wymieniliśmy dolary (każdy miał ich po około 700) na ruble i zrobiliśmy niezbędne zakupy. Po całodniowej walce psychologicznej z konikami udało nam się w końcu legalnie kupić bilety i wsiąść do "Leny" - jednego z popularniejszych składów kursujących po słynnej trasie kolei transsyberyjskiej. Czterodniowa podróż do Abakanu byłaby pewnie nudna i męcząca, gdyby nie kilkanaście półlitrowych koleżanek, które za niewielką opłatą zgodziły się pojechać z nami. Ich niepodważalny urok sprawił, że już na drugi dzień, ubrani w służbowe mundury wagonowych Igora i Aleksieja, chodziliśmy po korytarzach pozdrawiając co ciekawszych pasażerów. W Rosji tak to już jest - jak ktoś nie pije to albo świnia, albo szpieg... W Abakanie przesiedliśmy się do taksówki, którą wzdłuż Jeniseju dotarliśmy do Kyzylu - stolicy Tuwy. Z kilkudniowej aklimatyzacji w tym położonym w geograficznym centrum Azji mieście pamiętamy niewiele - cóż tu też nie chcieliśmy uchodzić za szpiegów...

Azas

Na pierwszy etap wyprawy wybraliśmy północ Tuwy, zamieszkały głównie przez Rosjan rejon zwany Todża, porośnięty gęstą syberyjską tajgą, pełen wielkich jezior i małych rzek zlewających się w wody Wielkiego Jeniseju. Po całodniowym rejsie w górę tej rzeki dotarliśmy do małej rybackiej osady nad jeziorem Azas. Tam bez trudu udało nam się zamienić wódkę na łódkę i popłynęliśmy na drugą stronę zasłaniającego jezioro półwyspu. Namiot potrzebny był tylko przez pierwszą noc, dopóki nie zastąpiła go mała izbuszka należąca do Wołodii (zwanego Ryżym) - myśliwego i rybaka mieszkającego samotnie w dzikiej tajdze nad brzegiem Azasu. Wowka szybko polubił nas i nasze koleżanki, którymi solidnie dopełniliśmy plecaki jeszcze przed wyjazdem z Kyzylu. Opowiedział historię swojego życia, w którym raz tylko, na krótko, pojawiło się miasto, powiedział jak i gdzie stawiać sieci, żeby wpadały w nie kilkunastokilogramowe szczupaki, tłuste sumy, lipienie, okonie i inne ryby, nauczył robić naboje do swojej wysłużonej jednorurki, pokazał dokąd wybrać się na jagody, nie robiąc konkurencji niedźwiedziowi i wiele innych ciekawych rzeczy. Codziennie przypływali też inni miejscowi rybacy, by na swoich długich motorowych łodziach zabierać nas w różne części Azasu.

Na stole lądowały rzecz jasna głównie ryby, choć trafiła się też pardwa upolowana przez Muszkę - psa Ryżego i zupełnie przypadkiem spora porcja wieprzowiny, która pewnie nadal biegałaby wokół chatki, gdyby nie celny rzut mocno pijanego gospodarza, który chcąc odgonić swoją świnkę od wiadra z rybami zapomniał, że ma w ręku siekierę a nie gałąź... Zdążyliśmy już polubić małego kabana i żal było go dobijać, niemniej jednak dobrze wypieczony szaszłyk zapijany świeżym kwasem brzozowym smakował wyśmienicie. Do wódki zaś najlepiej pasował świeży chleb własnej roboty i kriepkij czaj (herbata mocniejsza od używanej u nas esencji), za sprawą którego wieczorne rozmowy przy ognisku przeciągały się nieraz do rana.

Po kilkunastu dniach opuszczaliśmy brzeg Azasu żegnani przez Wowkę, Mergena, Maxima, Liochę i innych nie jak turyści, o których szybko się zapomina, lecz jak trójka prawdziwych przyjaciół, dla których ich domy będą otwarte o każdej porze roku. Było to uczucie naprawdę niesamowite - tak szczerej i bezinteresownej gościnności nie zaznaliśmy nigdy dotąd.

Nadam

Z Todży wróciliśmy do Kyzylu, gdzie właśnie odbywały się obchody Nadamu - największego narodowego święta Tuwy. Goszczeni przez Saszę - poznanego już wcześniej młodego Rosjanina - świętowaliśmy z Tuwińcami oglądając wyścigi konne i tradycyjne zapasy, po tuwińsku zarżnęliśmy i zjedliśmy barana, popływaliśmy w pobliskim słonym jeziorze i jak co dzień poznaliśmy wielu ciekawych tubylców.

Mungun Tajga

Po atrakcjach Nadamu przyszedł czas na kilkudniowe polowanie w dolinie Małego Jeniseju (wschodnia Tuwa), na które zabrał nas spotkany nad Azasem naczelnik policji kryminalnej Kyzylu - Wasilij Mungusz. Pełni mocy, której dostarczyło mięso ubitego marala (większa odmiana jelenia) i niedźwiedzia, ruszyliśmy w przeciwną stronę - na południowy zachód, w górzystą część Tuwy zwaną Mungun Tajga (Srebrna Tajga). Swą nazwę rejon ten zawdzięcza wiecznie zaśnieżonym szczytom górskim należącym do wschodniej części rozległego pasma Ałtaju. Mieszkają tu w zasadzie tylko, niezbyt lubiący Rosjan, Tuwińcy zajmujący się głównie pasterstwem. Po odwiedzeniu kilkunastu jurt (duże okrągłe namioty, w których żyją koczownicy), wypiciu tyluż czarek solonej herbaty z mlekiem (doskonale pomaga znosić panujące latem na stepie upały) i kilku litrów araki - pędzonej z fermentującego mleka jaków tuwińskiej wódki o dość kontrowersyjnym smaku - udało nam się w końcu wynająć konie. Mimo, że ich właściciel zgodził się przejechać tylko część zaplanowanej przez nas drogi, ruszyliśmy w kilkudniową trasę przez zupełnie niezamieszkałe góry i doliny Mungun Tajgi, do położonej niedaleko granicy z Mongolią wioski Mugur-Aksy.

Po dwóch dniach wędrówki, zmęczeni i głodni (po drodze jedliśmy tylko jagody i nasiona z szyszek wysokich drzew cedrowych) zatrzymaliśmy się na nocleg nad dużym potokiem przecinającym rozległą dolinę. Chwilę po rozbiciu namiotu Slawa - nasz przewodnik oznajmił, że wbrew wcześniejszej umowie nie poprowadzi nas na położoną półtora tysiąca metrów wyżej przełęcz, bo nie podkute konie pokaleczą kopyta na kamieniach i skałach. Nie znając drogi, z zapasem jedzenia na najwyżej dwa dni i trzydziestokilogramowymi plecakami na plecach nie mieliśmy większych szans na dotarcie do celu przed zimą, a resztki pozytywnego spojrzenia na sytuację rozwiała burza gradowa...

Władimir

Wtedy właśnie odezwały się dobre duchy tajgi sprowadzając na naszą ścieżkę samotnego wędrowca - Władimira Kałdar-Oł i jego konie. Ten zrozumiał, choć nie od razu, nasze trudne położenie i mimo, że zmierzał w przeciwnym kierunku zdecydował się pojechać z nami w stronę przełęczy. O świcie Slawa strzelił sarnę, więc wszystko znów było w porządku. Po drodze tak polubiliśmy się z Władimirem, że towarzyszył nam jeszcze przez dwa kolejne dni i przeprowadził między ośnieżonymi szczytami przez najwyższe na trasie pasmo gór. Narysował też dokładną mapę, byśmy nie pobłądzili w dalszej samotnej wędrówce. Aż nie do wiary, że ten dobry, pogodny człowiek na co dzień jest koniokradem...

Chłopiec

Na ostatnią przed Mugur-Aksy przełęcz weszliśmy trzy dni później, prowadzeni przez siedmioletniego chłopca, którego rodziców i dziadków pasących w dolinie kozy i jaki uraczyliśmy zostawionymi na czarną godzinę dwoma litrami spirytusu. Wzruszeni naszą ofiarnością jednego konia objuczyli plecakami, na drugiego posadzili synka (był za mały, by wsiąść samemu) i polecili zaprowadzić nas na przełęcz (3012 m n.p.m.). Tam mały chwilę odpoczął, po czym znów posadzony w siodle pojechał z powrotem do jurty! Trudno byłoby im wytłumaczyć dlaczego u nas sporą część dzieci w tym wieku babcie codziennie odprowadzają do szkoły...

Koniec

Kolejny tydzień minął na włóczędze po okolicznych stepach pomiędzy jurtami pasterzy, których nadchodząca szybko jesień wygoniła z górskich pastwisk na położone niżej równiny. Spadł pierwszy śnieg i niestety powoli trzeba było wracać do Kraju Ojców. Ale do Tuwy na pewno jeszcze wrócimy...

Za pomoc w organizacji wyprawy bardzo dziękujemy prof. Wojciechowi Burszcie - dyrektorowi Zakładu Badań Narodowościowych Polskiej Akademii Nauk w Poznaniu, firmie fotograficznej Zbig Studio ze Swarzędza oraz naszym rodzinom i znajomym.

tekst: Mateusz Stobiecki // zdjęcia: Mateusz Stobiecki i Marcin Sadowski