The Trip: Wycieczka rowerowa czyli 600km bez krawężnika.


O tym, że Holandia jest rajem dla rowerzystów nie trzeba nikogo zbytnio przekonywać. Kraj zbudowany z samych ścieżek rowerowych i pozbawiony krawężników zrobiłby wrażenie chyba na każdym bikerze. Z drugiej strony płaski krajobraz Holandii jest dość monotonny i szybko się nudzi. Dlatego my naszą rowerową wycieczkę rozpoczęliśmy na północy, która zdecydowanie jest najpiękniejsza, i po przejechaniu 620 km - tam też ją skończyliśmy.

Aby dostać się do Holandii, przejechaliśmy pociągiem praktycznie całe Niemcy, korzystając z niezwykle uprzejmej oferty niemieckiej kolei - tzw. biletów Wochenende, które kosztując 35 DEM, upoważniały nas do podróży gdziekolwiek chcieliśmy w tym kraju. W ten sposób, po 1,5 dniowej męczarni w pociągach i poczekalniach dworcowych (5 przesiadek), wysiedliśmy w niewielkim miasteczku Leer, na północy Niemiec, skąd dalszą podróż odbywaliśmy już na rowerach. Do tej pory nie wiem, w którym miejscu przebiega niemiecko-holenderska granica i czy był nią drewniany mostek nad rzeczką, czy też ostatni napotkany dom, który miał w oknach zasłonki. Holendrzy są bowiem protestantami i chcąc pokazać, że nie mają niczego do ukrycia i żyją "po bożemu" - nie wieszają w oknach firanek. Za to są bardzo mili i pozdrawiają przejeżdżających przez szyby swoich domów. A jeśli już już jakiś Holender pojawi się przypadkiem na ulicy (widok nieczęsty) - z pewnością rzuci ci przyjazne "Oj!" i może nawet coś zagada po swojemu. Przez cała drogę, czyli 620 km, poruszaliśmy się po wygodnych, szerokich i pozbawionych krawężników, ścieżkach rowerowych - zatem kaski, które przytargaliśmy z Polski, okazały się niepotrzebne. Za to ubodło nas, że na naszych całkiem niezłych "góralach" wyprzedzała nas każda holenderska rodzinka i nawet sześćdziesięcioletnie hoże babcie, gdyż ci poruszali się na wielkich miejskich rowerach. Holendrzy nie przywiązują zupełnie wagi do jakości sprzętu, na którym jeżdżą, przez co na ulicy widzieliśmy praktycznie same graty. Ale trzeba przyznać, że były to graty skuteczne. Z drugiej strony, rower w Holandii traktowany jest wyłącznie jako skuteczny i tani środek lokomocji, a nie - jako hobby.

Pierwszy nocleg wypadł nam zaledwie po przejechaniu niecałych 60 km, w niewielkiej miejscowości Nieuwe Beerta na północy Holandii. Znajduje się tam niewielkie i taniutkie pole namiotowe, których właścicielem jest rodzina rolników. W ten sposób na własne oczy zobaczyliśmy prawdziwą agroturystykę, a pobyt umilały nam melancholijne porykiwania dwóch osłów i ciut radośniejsze chrumkania świnek. Następnego dnia wybraliśmy się do Delfzijl, aby zobaczyć jak wygląda morze północne. Niestety po paru godzinach przyjemnej wycieczki, podziwianiu miniaturowych holenderskich domków i opłotków, wielkich jak rysie kocurów, malowniczych wiatraków i zatykających dech w piersiach wielkich, 10-hektarowych, koncesjonowanych pól marihuany, spotkało nas przykre rozczarowanie. Morze nie okazało się szumiącą i wzburzoną falami wielką wodą, z żółtym piaskiem i krzyczącymi mewami, a jedynie cichą, stojącą i raczej brudną zatoką, bez cienia romantyzmu. Pojechaliśmy więc niezwłocznie dalej, zwłaszcza, że powoli dojrzewało w nas postanowienie o obejrzeniu Amsterdamu i jego słynnych coffeeshopów. Swoją drogą te ostatnie odwiedzaliśmy dość często i pozostały nam miłe wspomnienia. O ile jednak na północy, w małych miejscowościach, ich obecność jest raczej odrobinę zakamuflowana, to w Amsterdamie coffeeshop znajduje się praktycznie na każdym ulicznym rogu. Robiąc średnio 100 km dziennie i zatrzymując się na okolicznych polach namiotowych (średnio 20 - 34 guldenów za trzy osoby), po trzech dniach podróży, dotarliśmy do Amsterdamu.

Noc wcześniej spotkały nas niebywałe emocje, gdyż po raz pierwszy i przypadkowo, nocowaliśmy na dziko w parku w całkiem sporym mieście Almere. Stało się tak dlatego, gdyż pomimo szczerych chęci i ustawicznego lustrowania mapy, nie udało nam się odnaleˇć pola namiotowego...być może dlatego, że zapadła już ciemna noc, a ów park wyglądał jak dzika puszcza, z tym, że miał ścieżki rowerowe. Dla odmiany w Amsterdamie przywitało nas duże i prawie całkowicie zapchane, młodzieżowe pole namiotowe, nieopodal znajdował się też coffeshop z prawdziwego zdarzenia Best Friends, z którym jak sama nazwa wskazuje szybko się zaprzyjaˇniliśmy. Sam Amsterdam jest dla rowerzystów dość uciążliwy, a przejazd przez zatłoczone centrum jest praktycznie niemożliwy. Mimo wielu atrakcji Amsterdam znudził nas po dwóch dniach pobytu i zatęskniliśmy za malowniczą północą. Aby zdążyć na kolejne niemieckie Wochenende, podjechaliśmy prawie 100 kilometrów pociągiem i w piątek po południu znaleˇliśmy się ponownie na naszym przyjaznym agroturystycznym polu namiotowym. I tak jak za pierwszym razem z naszych namiotów uniósł się aromatyczny dymek, gospodarze - dziarska para pucołowatych Holendrów - przysmażali kiełbaski na grillu, a z zagrody obok porykiwało oślisko. Cudowne miejsce na refleksje z podróży. Jednak kiedy po całym dniu spędzonym w niemieckich pociągach, wysiedliśmy wreszcie w Polsce, poczułam prawdziwą ulgę. Bo w końcu co dom to dom.

I jeszcze jedno...naprawdę bardzo się cieszę, że u nas wiszą firanki w oknach...

txt:marleyka foto:filip