Czekając na Gołotę

Nasz niezwyciężony Andrew miał walczyć z Tysonem, późno w nocy. Coś trzeba było robić z tym czasem do godziny "W". "W" jak zwycięstwo naszego białego orła zza oceanu.

Siedziałem więc przed telewizorem, a kciuk pracował rytmicznie na guziczku pilota. Leciałem po kanałach, zatrzymując się na każdym nie dłużej niż fruczak gołąbek na swoim kwiatku. I nagle zatrzymałem się na jednym z kanałów, a tam wieczór z kinem rosyjskim. Prawdziwa uczta dla wyrafinowanego, żeby nie powiedzieć perwersyjnego znawcy kina. Odłożyłem pilota i niczym w transie nie mogłem oderwać się od monitora. Pełnia. Pomysł filmu opierał się na przenoszeniu akcji z bohatera na bohatera. Jakbyśmy przeskakiwali z filmu do filmu, po kanałach. Rozwalone puzzle na dywanie, które ogląda dziecko, ale nie umie ich połączyć. Bierze każdy do ręki, ogląda, uśmiecha się, próbuje coś połączyć, ale nic się nie udaje. Na jednym puzzlu kawałek Puszkina, na innym piękna rosyjska księżniczka, a na ostatnim taka scena:

W parku siedzi staruszek. Siedzi sobie, tak sobie.
Podchodzi młoda kobieta z operatorem kamery.
- Jestem z telewizji, czy jest w pana życiu jakaś scena,
do której często pan powraca myślami?
- Tak. Często myślę o tym. co wydarzyło się wiele lat temu
w hotelu "Sobieski". Byłem tam kelnerem w 1948 roku.
Pewnego dnia jadła tam obiad kobieta. Musiałem na
chwilę wyjść z sali i zobaczyłem przez okno jak ona
schodzi po schodach z restauracji. Zatrzymała się
na chwilę, odwróciła głowę, popatrzyła i pobiegła dalej. Nigdy już jej nie widziałem.
- I co dalej.
-Nic, to wszystko.

Chwila ciszy i telewizyjni wstali i poszli. Jeszcze chwila i napisy końcowe. A ja zdrzemnąłem się trochę. Miałem chyba jakieś koszmary, bo śniło mi się, że się obudziłem. Sięgnąłem po butelkę piwa i zacząłem oglądać walkę naszego niepokalanego sromotą porażki białego orła z Ameryki. Gołota bił mocno tego Murzyna, właściwie widać było, że zwycięstwo jest tylko kwestią czasu. Zrobiło się przyjemnie, patriotycznie i wtedy ten wampir uderzył naszego w twarz. Andrew upadł i coś mu się poprzestawiało w głowie. W następnej rundzie tak wystraszył się Murzyna, że zaczął przed nim uciekać. To był prawdziwy koszmar, po prostu uciekł z ringu ze strachem w oczach.

Obudziłem się zlany potem, była 7:00, a więc przespałem walkę. Niestety sen okazał się rzeczywistością. I czy nie miał racji wielki poeta mówiąc: "życie jest snem"... wariata, wariata...

ghostpawe@poczta.onet.pl